Ostatnie okruchy z Nigru

Na adres Misyjnego Dzieła Diecezji Kieleckiej został wysłany list z Nigru, gdzie przez wiele lat posługiwała s. Viola pochodząca z Pińczowa. Zachęcamy do lektury jej ostatniego pobytu w tym kraju.

* * *

Na przełomie stycznia i lutego wróciłam na chwilę do Nigru, do źródła, z którego czerpałam przez 20 lat. Niestety mogłam być tylko w stolicy Nigru Niamey i w naszej pustelni w wiosce ok 20 km od stolicy. Terror różnych nieprzyjaznych organizacji fundamentalistycznych sieje grozę w wielu częściach tego kraju. A jeszcze 10 lat temu był to bezpieczny i otwarty kraj.

Przed wyjazdem miałam sporo różnych przeszkód. Przebrnęłam przez nie wytrwale, zachęcona miedzy innymi przez jednego kapłana, który przypomina mi proroka - mówił mi, że skoro tyle jest przeszkód, to widocznie czeka tam na mnie wiele dobra. Nie pomylił się!

Pierwsze wrażenie Nigru było dość trudne. Wszędzie rzucał się w oczy totalny chaos, bałagan... Na ulicach oprócz znanego mi już niesprzątanego brudu, wszędzie były remonty, różne roboty, komunikacja miejska była bardzo utrudniona.

Kolejne dni przynosiły na szczęście inne pozytywne doświadczenia – bardzo liczne spotkania bliskich, przyjaciół, znajomych, a nawet nieznajomych na ulicy, którzy hojnie obdarowywali swoją uważnością, życzliwością i naturalną braterską otwartością. Jak ważne by nie dać się ponieść pierwszym wrażeniom.

Ten muzułmański kraj pomimo systematycznej manipulacji i radykalizacji, nadal pozostaje otwarty na przybyszów niezależnie od ich odmienności. Po raz kolejny głęboko tego doświadczyłam. Na szczęście nie da się tak szybko zniszczyć tego co jest głęboko w mentalności. Dla tych ludzi relacja z drugim człowiekiem pozostaje na pierwszym miejscu. Wszystko inne jest temu podporządkowane. Pewnie w głębi takimi pozostaną pomimo prób wprowadzania różnych podziałów i wzniecania nienawiści. Mogłam to zobaczyć. Ogromna większość ludzi opiera się tej manipulacji, choć nie koniecznie są to świadome wybory. Oni po prostu naturalnie trzymają się zdrowego ludzkiego rozsądku. Stąd też postawa powszechnego braterstwa nadal dominuje.

Któregoś dnia będąc na targu (tam jest to zawsze okazja do wielu sympatycznych spotkań), ktoś zawołał mnie po imieniu. Okazało się, że to Hadiza  z Bankilare – wioski w której żyłyśmy przez kilka lat i z której musiałyśmy parę lat temu nagle się wynieść na prośbę władz z powodu niebezpiecznych ataków terrorystycznych. Od razu obsypała mnie wieloma wieściami z tej wioski. Nie wszystko dokładnie zrozumiałam, bo mój nieużywany tuareski już nieco mi się zatarł. A ona w dodatku z radości mówiła bardzo szybko. To nie umniejszyło radości spotkania.

Wracając z targu urwał mi się klapek. Stałam tak boso na małej uliczce i zastanawiałam się co zrobić. W tym momencie zobaczyłam grupkę młodych ludzi, którzy rytualnie parzyli zieloną herbatę na rozżarzonych węglach. Zauważyli moje zakłopotanie i od razu zaprosili by z nimi usiąść. Jeden z nich wziął mój klapek i szybko i sprawnie skleił go przy pomocy kawałka rozżarzonego węgla. Zaprosili mnie przy tym na szklaneczkę herbaty i to wszystko oczywiście gratis.  Jeszcze chwilkę porozmawialiśmy sympatycznie. To krótkie wydarzenie przypomniało mi to co właśnie w tych ludziach lubię – tę charakterystyczną wolność bezinteresownego czynienia dobra i otwartości.

Przypomina mi się  piękna definicja wolności, którą wyczytałam dawno temu u szwajcarskiego współczesnego mistyka Maurice Zundela. Pisał, że „Wolność to możliwość czynienia dobra”. Ci ludzie właśnie taką wolność mają.

Ten miesięczny pobyt spontanicznie zatytułowałam „SPOTKANIE”, bo to rzeczywiście był ciąg różnych spotkań.

Dwukrotnie mogłam spotkać się z zaprzyjaźnioną rodziną z Yemenu. Rehabilitowałam ich 2 m-cznego synka Geryr. Miał sparaliżowaną po porodzie rączkę. To był ponad rok systematycznej pracy u nich w domu. Warto było, bo udało się odzyskać prawie 100% sprawności.  A przy tym zdążyliśmy się naprawdę zaprzyjaźnić. Tata jest dyrektorem dużego komplexu szkół koranicznych. Tam też mieszkają. Stróż przy bramie bardzo serdecznie mnie przywitał i zauważył, że dawno mnie tam nie było. Zapytał też, gdzie jest mój motor na którym tam przyjeżdżałam.

 Motor niestety był w opłakanym stanie, bo w międzyczasie jedna mała siostra miała na nim wypadek, łamiąc sobie kość piszczelową. Dobrze, że na tym się skończyło. Tam ruch drogowy jest bardzo chaotyczny i gęsty. Zawsze jak wyjeżdżałam w drogę, towarzyszyła mi modlitwa do Anioła Stróża i Maryi.

Rodzice Geryra zaprosili całą naszą wspólnotę, by uczcić moją wizytę. Geryr bardzo urósł, ma już 4 lata. Skakał z radości na mój widok, aż się szczerze dziwiłam, że mnie pamięta. Ale widocznie rodzice mu o mnie opowiadali. Są tak wdzięczni, że ich synek nie jest niepełnosprawny. Urządzili nam prawdziwie Abrahamową ucztę z pieczonym pysznym barankiem.  Sallam (tata) opowiadał o mnie swojemu przyjacielowi z Arabii Saudyjskiej i ten człowiek zaprasza mnie tam do pracy. Śmiałyśmy się z Rią inną małą siostrą, że to mogłaby być nasza nowa fundacja. O, gdybyśmy były młodsze, to czemu nie?

Sallam cały dumny pokazywał nam kolorowe czasopismo o wizycie naszego Papieża Franciszka w Emiratach Arabskich i zdjęcia swojego przyjaciela z Papieżem. Nawiasem mówiąc nazywa się Al Issa czyli Jezus. To ten na zdjęciu obok. Pokazywał też video z ogromnego stadionu wypełnionego głownie muzułmanami, którzy wiwatowali na cześć Papieża. Szkoda, że nie wszyscy mają taką otwartość na chrześcijan.

Miałam tez ogromną radość ze spotkania z rodziną 6-letniej Franceski z mózgowym porażeniem z Nigerii. Ją też rehabilitowałam przez ponad 2 lata. To piękna chrześcijańska rodzina o bardzo żywej  wierze. O tym ich pierworodnym, niepełnosprawnym dziecku mówią, że to jest ich błogosławieństwo. Po niej Bóg dał im zdrowego synka, a później 2 córeczki bliźniaczki. Lekarze przez 5 lat mówili, że nie będą mogli mięć dzieci. A oni wytrwale modlili się i wierzyli... Z Franceską mogłam i tym razem kilkakrotnie popracować, by pokazać tacie jak dalej z nią ćwiczyć, by w końcu mogła chodzić, a już nie dużo jej brakuje. Zaczęła też mówić. Co za radość.

Bardzo chciałam jeszcze na chwilę odwiedzić Bankilare, tę wioskę, o której pisałam wyżej. Niestety nie było to możliwe. Terror na tych terenach jest coraz większy. Zaprosiłam więc naszą najbliższą przyjaciółkę Nafisę, by mnie odwiedziła w stolicy. To u jej rodziny mieszkałyśmy przez te kilka lat. Ona jest nauczycielką w tej wiosce. To matka 3 pięknych dzieci. Przyjechała z telefonem pełnym zdjęć osób które tam znałam. Wzruszyła mnie ta jej uważność by mi sprawić przyjemność. To już 7 lat jak musiałyśmy nagle opuścić te wioskę i przenieść się do trochę bezpieczniejszej stolicy. Dzieci bardzo urosły, dorośli się postarzeli... życie toczy sie dalej. Opowieściom nie było końca.

Bóg ofiarował mi jeszcze 5dni w nasze pustelni w Siloe. To Diecezjalne Centrum, w którym odbywają się różne sesje, rekolekcje, spotkania. Na tym dużym terenie w ustronnym kąciku zbudowałyśmy wiele lat temu naszą pustelnie, w której co miesiąc mogłyśmy się modlić prze 2-3 dni.  Cieszyłam się, że jeszcze jest to możliwe, by tam pojechać. Teoretycznie to łatwy cel na ewentualne ataki terrorystyczne, bo to Centrum jest na uboczu. A jednak przez tyle lat nic się nie wydarzyło, choć mieszka tam na stałe starszy, francuski ksiądz. Niemniej jednak przyznam, ze w pierwszą noc trochę się bałam. Pomiędzy podwójnym dachem jaszczurki i chyba jakieś duże ptaki prowadziły nocne życie - nieźle hałasowały. Na zewnątrz barany podchodziły bardzo blisko pustelni. Miałam wrażenie, że to jacyś ludzie chodzą. Dochodziły też odgłosy wojennych bębnowych rytmów. To żołnierze w Bazie Wojskowej po drugiej stronie rzeki Niger śpiewają wieczorami. Rano często zdarza się, zobaczyć  nad głowami złowrogie, strasznie hałaśliwe myśliwce. Wylatują z francuskiej Bazy Wojskowej. Ich obecność nie napawa optymizmem. W Nigrze są od ponad 8 lat i wcale to nie zmniejszyło terroryzmu islamistów. Wręcz przeciwnie na coraz większych terenach sieją grozę wśród mieszkańców i przybyszów. Życie jednak toczy się dalej, jakby śmiejąc się z zagrożeń. Dzieci nadal przychodzą na świat, by kochać, przyjaźnić się i obdarzać wzajemnie dobrem. Tam w sposób szczególny dotykamy tej prawdy, że jesteśmy przechodniami na tej ziemi. Nie wolno nam o tym zapominać, trzęsąc się ze strachu przed różnymi zagrożeniami – uświadamiając to sobie czy też nie –  pędząc niepohamowanie, by posiadać więcej, coraz więcej...

Następnego dnia po dłuższej przechadzce po wydmach strach prysnął. Przysiadłam na chwilę pod palmą, by sie pomodlić. Z daleka mogłam spoglądać na ludzi z pobliskich osad. Byli przy swoich prostych egzystencjalnych zajęciach. Kobieta rąbała i zbierała drewno, by na nim później ugotować posiłki. Chłopiec pasł stado owiec i kóz. Mężczyzna gdzieś sie przemieszczał, korzystając z tego czasu, by się pomodlić na różańcu... Jeden po drugim podchodzą na chwilę do mnie dyskretnie i z szacunkiem, by nawiązać kontakt. Pozdrawiamy się i pomimo bariery językowej (nie znam języka tego koczowniczego ludu), chwilę rozmawiamy korzystając z innych języków, ale przede wszystkim był to język serca. To on pozwala ubogacić się wzajemnie. Lubię te proste spotkanie. Mają w sobie coś z głębi. To nie pretensjonalna wymiana naszej odmienności. Nie ma to nic wspólnego z wyszukanych apologii różnych, często zakłamanych ideologii, które są obecne w naszych tzw. „cywilizowanych” światach.

Było mi tam bardzo dobrze. Będzie mi tego brakować. Ale to dobry, twórczy brak. Mogłam tam z Bogiem doświadczyć, jak wszystko się dopełnia. Mój czas tam się wypełnił. Odczułam to ze spokojem w sercu. Ludzie z tamtego kraju też mi w tym pomogli. Oni mają taką niezwykłą mądrość - przyjmowania prawdy o przemijaniu. Ludzie są nam ofiarowywani na jakiś czas, byśmy ubogacali wzajemnie nasze człowieczeństwo, a nie po to by ich sobie przywłaszczać czy też traktować ich instrumentalnie. Dziś Bóg posyła mnie do swoich, do mojego ojczystego kraju. Tutaj mam się dzielić bogactwem, które tam otrzymałam. Nie jest to łatwa misja. Wśród swoich najtrudniej się dzielić. Nie szkodzi. My siejemy, ale to Bóg daje światło i wzrost. Niezgłębiona jest tajemnica ludzkiego życia.

Na koniec Bóg zrobił mi sympatyczną niespodziankę. Na lotnisku w Niamey w drodze powrotnej, w sali odpraw zobaczyłam nagle Brahama. To Cheikh (trochę jak u nas biskup) z takiego bardziej tradycyjnego i mistycznego islamu – tzw. Tidżania, gałąź wywodząca się z sufizmu. Mieszka w pielgrzymkowym miejscu (60 km od stolicy), gdzie przybywają ludzie z wielu krajów. Ucieszyliśmy się wzajemnie z tego spotkania. Wiele razy braliśmy udział w różnych sesjach i spotkaniach miedzy religijnych. Mieliśmy jakąś godzinkę, żeby pogadać. On leciał tym samym samolotem tyle, że do Brukseli na Sympozjum w sprawie zniesienia kary śmierci. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie. Poprosił bym podniosła rękę w geście pożegnania z Nigrem. Prosił też by nadal tam gdzie będę nadal kontynuowała dialog z muzułmanami. Mieszkając w Warszawie nie brak okazji.

15 marca w Święto Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny po raz pierwszy w Polsce a nawet w Europie odbyło się w Warszawie u ks. Jezuitów spotkanie modlitewne wspólnot chrześcijańskich i muzułmańskich wokół Maryi. Z obu stron to spotkanie było świetnie przygotowane, wzorując się na spotkaniach, które w 2010 były zainicjowane w Libanie, a później w Jordanie. Modlitwy były przepięknie śpiewane raz przez chrześcijan raz przez muzułmanów, w tym Ewangelia i wersety z Koranu o Zwiastowaniu. Homilie wygłosili: Bp Rafał Markowski i Nedal Abu Tabaq - Mufti Ligii Muzułmańskiej. Bp Markowski podkreślał, że „jako ludzie Boga mamy przemieniać od wewnątrz ten świat i że jeżeli nie spojrzymy na siebie spojrzeniem wiary to nie będzie pokoju”. A Mufti Nedal mówił, że „jeśli nie będziemy umieli rozmawiać z Bogiem to nie będziemy umieli rozmawiać z ludźmi i ich prawdziwie słuchać”. Obaj podkreślali naglącą potrzebę dialogu między nami jako między braćmi i siostrami Jednego Boga.

Z darem modlitwy o te wartości dla naszej ludzkości.

Mała siostra Jezusa Viola

Warszawa, 30 marca 2019 r.