Na misyjnych drogach...

W obliczu tego, czego jesteśmy obecnie świadkami; wobec ogromnego zagrożenia przed którym stoi Europa, wobec tego, co dzieje się na Ukrainie (słowo - WOJNA - nie chce mi przejść przez gardło) nie można przejść obojętnie. Ponieważ teraz głośno właśnie o Ukrainie, chciałabym się podzielić swoją refleksją z pobytu w tym kraju.

W lipcu 2021 r. wyjechałam wraz z kolegą Piotrem w ramach Werbistowskiego Wolontariatu Misyjnego na kilkutygodniowy wolontariat do miejscowości  Wierzbowiec w obwodzie winnickim, w diecezji Kamieniecko - Podolskiej.

Trafiłam do parafii pod wezwaniem św. Michała Archanioła, gdzie posługuje i jest proboszczem o. Wojciech Żółty, werbista. W parafii tej pracują też siostry ze zgromadzenia Służebnic Ducha Świętego, które stworzyły nam przemiłą, ciepłą i niemal rodzinną atmosferę... Przyjechaliśmy tam pomóc w organizacji letniego wypoczynku dla tamtejszych dzieci i młodzieży...

Od pierwszych dni pobytu, Ukraina urzekła mnie swoim pięknem. Wszędzie mnóstwo zieleni, czyste powietrze...  wspaniałe krajobrazy... zapierająca dech przyroda... W Polsce wtedy była głęboka pandemia a tam, zdawało mi się że trafiłam do innego świata. Nie nosiło się maseczek, żadnych ograniczeń nie było. Fakt, sprawdzali na granicy, paszport szczepionkowy, test negatywny trzeba było mieć, żeby przejechać przez granicę, ale to normalne w tej sytuacji.

Przed wyjazdem myślę sobie: ok, Ukraina leży tak blisko Polski, a tu szok: Jechaliśmy do miejsca docelowego 23 godziny. Choć wioska, w której mieszkaliśmy, jest mała a ludzie tam mieszkający, wiedzą co to głód i niedostatek, przyjęli nas ze wzruszeniem i cieszyli się, że komuś z Polski chciało się do nich przyjechać.

Czy było mi ciężko? Myślę, że może troszeczkę na początku, ale że z reguły jestem osobą spontaniczną, łatwo nawiązującą kontakty międzyludzkie, tak więc bariera językowa nie była aż tak straszna, choć ukraiński język do łatwych nie należy... W szkole co prawda miałam kiedyś tam rosyjski, który jeszcze pamiętam, więc dawałam radę. Dużą pomoc mieliśmy ze strony ukraińskich animatorów, którzy studiują w Polsce, znają polski język, więc było nam łatwiej w kontaktach z dzieciaczkami.

Radość najmłodszych na widok kolorowych różańców misyjnych, przywiezionych im z Kielc, z Polski - obrazków, naklejek, zabawek, przyborów szkolnych, dla nas BEZCENNA. Współzałożyciel ojców werbistów  święty Józefów Freinademetz - mawiał kiedyś : Język miłości, jest jedynym językiem, który rozumieją wszyscy ludzie.

Przed wyjazdem na naszą posługę misyjną, do której staraliśmy się dobrze przygotować, nie docierało do mnie, że w XXI wieku, gdzieś na Ukrainie są ludzie, którzy nie znają Pana Jezusa, albo wiedzą o Nim bardzo niewiele. Tymczasem, kiedy dotarliśmy do miejscowości, w której mieliśmy pracować, kilkoro dzieci w naszej grupie nie było nawet ochrzczonych. Łatwo mówić o Bogu komuś, kto chodzi do kościoła, zna Go z katechezy, ale mówić o Nim komuś kto nie praktykuje, nie zna Go i nie słyszał jeszcze Dobrej Nowiny, to dopiero coś. Praca z dziećmi dawała nam wiele radości. Wystarczyły proste gesty: uśmiech, wyciągnięte ramiona, dobre słowo, i docieraliśmy poprzez wspólną zabawę do dziecięcych ukraińskich serc. Zdarzało mi się często o Panu Bogu mówić dzieciom  na przykład na placu zabaw.

Oprócz pracy z dziećmi, sprawowałam opiekę nad chłopcem z porażeniem mózgowym, a ponieważ problemy osób niepełnosprawnych nie są mi obce, było to dla mnie dość ciekawym doświadczeniem ale i sporym wyzwaniem. Aby w pełni poczuć się jak misjonarka na misjach, jeździłam też z siostrami w odwiedziny do starszych, chorych mieszkańców wioski, którzy na widok kogoś z Polski cieszyli się ogromnie. My zawoziliśmy im leki,  jedzenie, a oni prosili by opowiedzieć im o Polsce. To były za każdym razem wzruszające pełne emocji chwile. Niektórzy z nich pamiętali polską mowę i na koniec spotkania modlili się z nami w naszym ojczystym języku.

Pod koniec pobytu, udało nam się dzięki uprzejmości i dobroci o. Wojciecha, oraz sióstr, zobaczyć takie miejscowości jak Kamieniec Podolski, Chocim, Murowane Kuryłowce, a w drodze powrotnej do kraju, piękny  Lwów, w którym na każdym kroku słychać polską mowę. Gościnność Ukraińców sprawia, że chciałoby się tam jeszcze wrócić.

Dlaczego misje?

Z misjami jestem związana od bardzo dawna. Najpierw było to czytanie książek i prasy o tematyce misyjnej, potem korespondencja z misjonarzami, pomoc duchowa i materialna na rzecz misji, rekolekcje misyjne, udział w Szkole Animacji Misyjnej, potem utworzenie i prowadzenie ogniska misyjnego w parafii przez kilkanaście lat, ale ciągle pragnęłam więcej. Postanowiłam podjąć adopcję na odległość dziecka z Madagaskaru, która trwa do dziś. I wreszcie wolontariat misyjny, w ramach którego mogłam spełnić swoje marzenie i wyjechać na Ukrainę.

Gdy opowiadam czasem o moim doświadczeniu misyjnym na Ukrainie,  słyszę; < eh... Ukraina to przecież nie jest kraj misyjny... > To w takim razie, pytam:  co robią tam franciszkanie, werbiści, służebnice Ducha Świętego, karmelici, paulini i inni misjonarze tam pracujący... bo chyba nie na urlop sobie tam pojechali, tylko do pracy misyjnej właśnie....

Dziękuję Dobremu Bogu, za łaskę wyjazdu. Za to, że dał mi odwagę, by wstać z kanapy i zanieść Dobrą Nowinę tam, gdzie ludzie byli jej spragnieni.

Dziękuję o. Wojciechowi i Siostrom Służebnicom Ducha Św u których mieszkałam i którzy sprawowali duchową opiekę nad wolontariuszami.

Dziękuję wszystkim tym, którzy mnie całym sercem, darami materialnymi oraz modlitwą wspierali, kibicowali mi w przygotowaniach do wyjazdu.

Dziękuję wolontariuszom z naszego wolontariatu misyjnego, którzy dzielili się z nami dobrą radą, doświadczeniem i okazali nam wszelką pomoc. Dziękuję narodowi ukraińskiemu za ciepłe przyjęcie i gościnność.

Dziękuję także tym, którzy mój wyjazd traktowali z przymrużeniem oka, z niedowierzaniem, że mi się uda... Tym ostatnim mówię:  Z Bożą pomocą - dałam radę.

Teraz w obliczu wojny, włączyłam się w pomoc tak duchową jak i materialną dla tego udręczonego kraju. Ja tam byłam, spędziłam trochę czasu, zostawiłam cząstkę swojego serca na Ukrainie, dlatego dla mnie oni są jak bracia i siostry.

Do dziś pozostajemy w stałym kontakcie z ojcem Wojciechem i siostrami. W miejscu, które jeszcze kilka miesięcy temu tętniło życiem, dziecięcym śmiechem i gwarem, teraz panuje strach, obawa, niepewność jutra. Przebywają tam uchodźcy, którzy w Wierzbowcu schronili się przed wojną. Wszyscy modlimy się, by wojna jak najszybciej dobiegła końca i nie pochłaniała już więcej ofiar wśród ludności cywilnej.

Bardzo cieszę się, że mogłam przeżyć cudowne chwile wśród tamtej społeczności, poznać choć w pigułce kulturę ukraińską, ale najbardziej z tego, że mogłam zanieść im Dobrą nowinę o Jezusie Chrystusie Odkupicielu człowieka.

Małgorzata Matla
PARAFIA ŚW. BARTŁOMIEJA W CHĘCINACH