Prośba o pomoc z Sudanu Południowego

Na adres Misyjnego Dzieła Diecezji Kieleckiej dotarł list z Sudanu Południowego – od brata Roberta Wieczorka, kapucyna. Zachęcamy do lektury!

Drodzy Przyjaciele Misji!

Malɛ mi gɔa ɛlɔŋ! Witam Was bardzo serdecznie w języku Nuerów z Sudanu Południowego, życząc Wam „bardzo dużo pokoju”, jak to jest tutaj w zwyczaju.

Nazywam się brat Robert Wieczorek i jestem misjonarzem z Zakonu Braci Mniejszych Kapucynów, tych samych co to od dobrego ćwierć wieku na ul. Warszawskiej w Kielcach mają parafię i klasztor św. Franciszka z Asyżu.

Powiem Wam tak, jak czasem zdarza mi się tu w Afryce uwierzytelniać mą misję, gdy ktoś miewa wątpliwości, czy ten obcokrajowiec jest kompetentny, by wypowiadać się na lokalne sprawy. Otóż mawiam wtedy: jestem wprawdzie z białym z urodzenia, ale afrykańskim kapłanem, bo całe moje kapłańskie życie spędziłem w Afryce”. Dłużej już żyję na Czarnym Lądzie, niż spędziłem czasu w Polsce.

Urodziłem się i wychowałem w Krzeszowicach koło Krakowa, a po ukończeniu Technikum Weterynaryjnego w Nowym Targu wstąpiłem do braci kapucynów z szybko wykrystalizowanym powołaniem, że chcę jechać na misje. Diakonat i pierwszy rok kapłaństwa spędziłem w Tenczynie, gdzie kapucyni założyli parafię, a skąd pochodził ostatnio beatyfikowany męczennik komunizmu, bł. ks. Michał Rapacz.

Przełożeni posłali mnie na misje w trybie ekspresowym: dwa miesiące francuskiego w Grenoble i z końcem 1994 znalazłem się w Republice Środkowoafrykańskiej w diecezji Bouar, gdzie w tamtym czasie pierwszym jej biskupem był kapucyn i moi bracia stanowili też większość skromnego w liczbę lokalnego prezbiterium.

W RCA pracowałem równe 25 lat (wliczając 2 lata na naukę arabskiego w Kairze, ale to też Afryka…) No i „na starość” przyszła mi niespodzianka. Gdy już zdawało mi się, że jestem kompletnie usadzony w RCA, braciom przyszło do głowy, żeby odpowiedzieć na apel papieża Franciszka z 2019 roku i wesprzeć Kościół Sudanu Południowego w jego tragicznej sytuacji. Dałem się „przesadzić” mając już dwie piątki w kalendarzu. Trochę to było „z deszczu pod rynnę”, bo oba te sąsiadujące ze sobą kraje w Afryce centralnej od lat są trawione gorączką wojny. No i potrzeba uczyć się kolejnego języka – tym razem angielskiego, a na miejscu Nuer. Wystarczy o mnie.

Ostatecznie po niezbędnych przygotowaniach, trzy lata temu, trójka braci kapucynów: Artur, Augustyn i ja, udaliśmy się do bpa Stephena z Malakal, do największej i najbardziej chyba doświadczonej losem diecezji w Sudanie Południowym (powierzchnia jak trzecia część Polski, 3 mln katolików, piętnaście parafii i do tego jedynie dwudziestu księży). Podjęliśmy się opieki nad parafią Rubkona, co w praktyce oznacza: ponad 100 tysięcy ludzi deklarujących bycie katolikiem, z których dwie trzecie żyją w obozie uchodźców wewnętrznych, a reszta w mieście Rubkona i przyległościach. Zdecydowana większość z nich to Nuerowie, członkowie drugiego co do liczebności plemienia w tym najmłodszym kraju świata (Sudan Południowy odłączył się od Sudanu w 2011 roku po dziesięcioleciach strasznej wojny domowej). Niedługo cieszyli się niepodległością, bo już w 2013 roku Południowi Sudańczycy sami wzięli się za łby między sobą, a ci co najbardziej po nich oberwali, to właśnie Nuerowie, bo stali się głównymi opozycjonistami Dinka, najliczniejszego plemienia aspirującego do utrzymania władzy nad całym terytorium.

Po zdziesiątkowaniu „białej armii” Nuerów, populacja cywilna znalazła się na celowniku armii rządowej, więc schronili się pod opiekę istniejącej w pobliżu Rubkona bazy ONZ. I tak powstał największy w Sudanie Płd. obóz uchodźców w ich własnej ojczyźnie (120 tysięcy ludzi). I żyją tak od ponad dziesięciu lat skumulowani na skrawku paru kilometrów kwadratowych ziemi w pięciu sektorach, każdy z nich liczący po kilkanaście bloków, a w nich pokryte brezentem, klecone z trzciny i błota chatki-schrony, dziesiątkami ciasno jeden przy drugim... Uciekinierzy otrzymują wyżywienie, mają podstawową opiekę zdrowotną i parę szkół w obozie. Dostarczana jest im periodycznie woda w hydrantach i jest siatka publicznych ubikacji. Słowem: za dużo, żeby umrzeć, za mało żeby żyć…

W 2018 roku pojawiła się jaskółka nadziei na pokój, gdy podpisano efemeryczne porozumienie między stronami konfliktu bratobójczej wojny – to wtedy papież Franciszek błagał przywódców Sudanu Południowego o pojednanie całując ich po butach, wtedy też wezwał do pomocy temu umęczonemu krajowi. Ale w 2020 przyszła nowa klęska – powódź. Ta część Afryki, paradoksalnie jak na stereotypy powielane o tym kontynencie, cierpi na nadmiar wody. Tędy toczy swe wody potężny Nil, a z zachodu i z górzystej Etiopii na wschodzie, dołączają się doń potężne dopływy. Trzeba zaś wiedzieć, że większość tutejszego terytorium to płaskie jak stół ogromne przestrzenie, więc gdy woda Nilu traci przyśpieszenie, a docierają do niej te kolejne masy z boków, naturalnie co kilkanaście lat powstaje powódź. I właśnie teraz to nas dotknęło. Ludzi, którzy zaczynali próbować po latach od nowa normalnego życia, spędziła ona z powrotem do obozu – już nie jako uchodźców przed walkami, ale podtopieńców.

I my, bracia mniejsi kapucyni, żyjemy w ciżbie tych ludzi otoczonych wałami przeciwpowodziowymi. Koło największej kaplicy obozowej pw. Świętej Bożej Rodzicielki (w sumie mamy 10 kaplic w samym obozie do obsłużenia) odziedziczyliśmy po ustępującym nam miejsca ks. Joseph mały domek z błota, choć pokryty blachą galwanizowaną. Dostawiliśmy kolejną jego partię, bo jest nas więcej, kaplicę w formie tradycyjnego nuerskiego domku, i tak funkcjonujemy trzeci już rok.

Prawdziwe centrum parafii powinno być w mieście Rubkona, o 7 km dalej, ale miejsce gdzie znajduje się pierwotna misja Yoanyang i kaplica pod wezwaniem Matki Bożej Różańcowej były najpierw pod wodą, a poza tym nie ma tam żadnych struktur. Trzeba dopiero wszystko zacząć od podstaw.

Uprzedzić trzeba, że mija w tym roku właśnie 100 lat od założenia tu pierwszej na całą okolicę misji katolickiej. Jak więc to możliwe, ktoś słusznie spyta, żeby po upływie wieku nic tu nie było? Ano, wojna. Kombonianie, fundatorzy misji z 1925 roku, a potem ich następcy misjonarze z Mill Hill zbudowali tu wprawdzie kiedyś kościół i parę budynków mieszkalnych, ale w latach 80-tych ubiegłego wieku arabscy żołnierze z Chartumu wszystko wysadzili w powietrze. Piętnaście lat temu lokalni chrześcijanie zorganizowali się na budowę pół-trwałej kaplic, czyli baraku z blachy, który przetrwał wprawdzie powódź, ale blachy stanowią dzisiaj zardzewiałe sito i trzeba pomyśleć o czymś nowym i trwalszym.

Na pociechę, to dodam, że Rzym zdecydował o utworzeniu tu nowej diecezji Bentiu. Sąsiednia misja po drugiej stronie rozdzielającej nas rzeki Bahr al-Ghazal, stała się siedzibą biskupa. Mają tam mały domek z pięcioma pokojami, a katedrą mianowano doklejony do resztek po murowanej kaplicy barak blaszany – niski, duszny i obskurny. W całej zresztą diecezji nie ma kościoła z prawdziwego zdarzenia, ale jest za to milion ludzi w siedmiu parafiach, dziesięciu lokalnych księży i pięciu misjonarzy-zakonników. Jest dla kogo żyć!

Mamy młodego biskupa, Christiana Carlassare, włoskiego kombonianina, który mówi biegle w nuer, bo całe lata z nimi wcześniej pracował. Po ludzku to on „ma przerąbane”: żadnych w praktyce struktur, pustki w kasie, masa ubogich wiernych, ale za to jest radość. Nie tu miejsce opisywać jakie mu zgotowano przyjęcie, gdy przyjechał tu przed niespełna rokiem! A jaka była ostatnio celebracja stulecia naszej parafii, która oto teraz stała się teraz „babcią” nowej diecezji! Wydajemy nasz ‘Rubkona news’, w którym  jest więcej o tych wydarzeniach – zachęcam do lektury.

W końcu dotarłem do celu tego pisania. Rok temu spotkaliśmy się z Waszym Biskupem Janem Piotrowskim na spotkaniu misjonarzy. Znamy się od lat, gdy był jeszcze Dyrektorem Papieskich Dzieł Misyjnych. To to on, wypróbowany przyjaciel ze starych lat zachęcił mnie, by się zwrócić też do wiernych z diecezji kieleckiej, i poprosić o pomoc.

Sytuacja jest taka: Pozyskaliśmy spod wody część terenu kaplicy MB Różańcowej. Po powodzi wytyczono na nowo działki i tak wypadło, że nowo nakreślona droga przebiega przez zachodni róg  jej prezbiterium. Trzeba nam więc ewakuować je na drugą stronę kaplicy, stare - wyburzyć, a postawić nowe, z zakrystią i schowkiem na krzesła, i co ważne, koniecznie podnieść dach głównej nawy, by otworzyć na górze okna, dla lepszej wentylacji. Celebracje pod nisko umocowaną blachą tu w klimacie Sudanu Południowego miewają aurę zbliżoną do ‘piekielnej’… Podwyższenie dachu będziemy chcieli zacząć najpierw od nowego prezbiterium, a potem stopniowo iść przez całą długość 33-metrowego kościoła wymieniając zużytą już blachę.

Marzy mi się, że gdy w końcu skończy się powódź (trwa już piąty rok!), będzie można zorganizować wypalanie cegieł, by postawić dla kaplicy mury z prawdziwego zdarzenia. Ziemia jest tu gliniasta, drewna z uschniętych z nadmiaru wody drzew – zatrzęsienie. Ale na to jeszcze trzeba będzie z rok, dwa poczekać.

Biskupowi udało się zorganizować wiercenie studni głębinowej w paru miejscach, również dla naszej parafii. Jeśli będziemy mieli wodę pitną na miejscu, to trzeba nam będzie się zabrać za budowanie trwalszego domu dla misji w Rubkona. Żeby zrobić coś konkretnego z kościołem, trzeba by żyć obok, na miejscu.

Detale nt. potrzeb podam osobno, ale konieczne jest wiedzieć, że ceny materiałów są tu wyśrubowane do niewyobrażalnego poziomu. Dla przykładu prosta blacha galwanizowana 3 m kosztuje ponad 20 $, a 50 kg worek cementu – ponad 30$. Żyjemy na wyspie ocalałej z powodzi. Cokolwiek tu sprowadzić to statkiem z dalekiej stolicy Juba na południu, albo w porze suchej ciężarówką i okrężną drogą. Sudan Południowy praktycznie nie produkuje nic na miejscu, więc materiały są sprowadzane z Kenii i Ugandy. My jesteśmy blisko granicy z Sudanem i kiedyś stamtąd przychodziło zaopatrzenie, ale odkąd wybuchła tam wojna nasza izolacja ekonomiczna pogłębiła się jeszcze bardziej.

Mimo wszystko myśląc z nadzieją na lepszą przyszłość, zachęcamy naszych „obozowiczów”, żeby pamiętali skąd przyszli. Powstały z powodu ostrego kryzysu humanitarnego obóz, przerodził się po latach w chronicznie nienormalną sytuację społeczną – masa ludzi w większości bez konkretnego zajęcia, uzależniona od żywności dostarczanej z zewnątrz, całe pokolenie dzieci wyrastające w tych sztucznych warunkach i nie znające normalnego życia Nuerów – hodowców bydła i rolników zależnych od natury i pracy rąk własnych. Powtarzamy im uwiecznioną przez Mickiewicza uniwersalną prawdę: „Lepszy na wolności kąsek lada jaki, niźli w niewoli przysmaki”.

Sami pragniemy dać przykład i jak najszybciej przenieść się do miasta - na tą bardziej „normalną stronę życia”. Pomożecie nam w tym wspierając nasze plany odbudowy centrum parafii Matki Bożej Różańcowej w Rubkona. Z góry serdeczne dzięki za wszelkie dobro! Shukrangazilanlakum!

Br. Robert Wieczorek OFMCap
Administrator Parafii MB Różańcowej Rubkona,
Diecezja Bentiu
Unity State, Sudan Południowy

>> Zarys projektu nowego prezbiterium

_____________

Wszystkie ofiary na prjekty misyjne można wpłacać na konto:

40 1240 1372 1111 0010 6117 7623

Kuria Diecezjalna
25-025 Kielce, ul. Jana Pawła II 3